poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Iluzjonista Fàbregas.



Częsty widok - Cesc faulowany gdzieś na skraju pola karnego.

Omamił Cesc całe Barcelonismo swoim czystym „DNA Barcelony” i owszem, towarzysko i mentalnie wkomponował się do drużyny wzorowo, ale piłkarsko jakby trochę odstaje od kumpli. U Fàbregasa razi przede wszystkim jego nieregularność – potrafi zagrać świetny mecz, ale bardzo dużą ilość spotkań kończy będąc kompletnie bezbarwnym. Chyba nigdy nie był on kluczowym zawodnikiem w spotkaniach najwyższej rangi. Momentami Fàbregas sprawia na boisku wrażenie ociężałego, jakby niezdolnego do bardziej dynamicznego zwrotu z piłką lub oddania mocniejszego strzału. Do tego dochodzi problem z ustawieniem Fàbregasa tak, aby nie utrudniał gry Inieście, co w ubiegłym sezonie zdarzało się nader często. Okazuje się, że Cesc nie ma ani spokoju i przeglądu pola Xaviego, ani dryblingu i dynamiki Iniesty tak, aby być regularnym zmiennikiem któregokolwiek z nich. Najlepiej prezentuje się on w Barcelonie na środku ataku, gdzie przydają się jego umiejętności w grze kombinacyjnej. W roli fałszywej dziewiątki Fàbregas grywał z powodzenia w reprezentacji podczas ostatnich Mistrzostw Europy. W żadnym wypadku nie jest to jednak rasowy napastnik, co wychodzi czasem przy wykańczaniu akcji. Wydaje się więc, że Barcelonie bardziej przydałby się ktoś o charakterystyce Özila, Maty czy Gündoğana. Krążyły plotki, że Manchester United był gotowy wyłożyć za Katalończyka spore pieniądze – nie mam jednak pomysłu jak przekonać do odejścia kogoś, o kogo zabiegało się dobrych parę lat.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Sánchez na równi pochyłej.



 
Alexis w drodze poza murawę Camp Nou.
 Po zadowalającym pierwszym sezonie w barwach Barcelony, Sánchez zaliczył rok bardzo nieudany i właściwie powinien być jednym z pierwszych nazwisk na liście transferowej. Alexis swoją nieporadnością irytował w tym sezonie jak żaden inny piłkarz. Najmniej chluby przynoszą Sánchezowi szczególnie dwie statystyki – skuteczność podań (najniższa w klubie – 80,3% przy średniej 89,5%*) oraz liczba strat (1,9 na mecz, ilość najwyższa tuż po Messim, któremu oczywiście nawet nie trzeba szukać usprawiedliwienia). Chilijczyk tracił masę piłek z powodu niedokładnych podań oraz w wyniku problemów z przyjęciem. Często gubił się też w swoich dryblingach, co prowadziło albo do straty albo ewentualnie do konieczności zagrania bezpiecznego podania do tyłu. Wydawało się, że im bliżej bramki przeciwnika, tym mniej Sánchez miał do zaoferowania. Liczbę strzałów na mecz ma najniższą ze wszystkich napastników, co sugeruje, że rzadko dochodził do sytuacja strzeleckich, a gdy już takowe się pojawiały, często je marnował. Sáncheza łapano też na spalonym najczęściej ze wszystkich piłkarzy drużyny (0,9 na mecz). Za Chilijczykiem zdaje się przemawiać jednak stosunkowo wysoka cena, za którą został kupiony (wśród działaczy klubu dominuje zapewne przekonanie, że skoro wydano na niego ok. 30 mln , to musi jeszcze trochę pobiegać dla klubu), a jego słaba forma nie rzucała się przesadnie w oczy w związku z równie rozczarowującymi występami rywalizujących z nim o pozycję w wyjściowej jedenastce Villi i Pedro. Moim zdaniem jest to piłkarz za słaby na regularną grę w Barcelonie (również mentalnie) i przyjście Neymara – jeśli tylko ten spełni choć część oczekiwań - powinno ograniczyć liczbę występów Alexisa w przyszłym sezonie. Przeczuwam, że piłkarz odejdzie za rok za jakąś symboliczną kwotę – szkoda więc, że nie zostanie sprzedany już teraz. Możliwe jednak, że po prostu nie ma kupców chętnych wydać na Chilijczyka pieniądze podobne do tych, które wyłożyła Barcelona. Ściskam oczywiście kciuki za Alexisa, ale jeśli ten nie pokaże się z naprawdę dobrej strony w nadchodzących rozgrywkach, to jestem pewien, że nawet Rosellowi skończy się cierpliwość.

*wszystkie statystyki pochodzą z portalu WhoScored.com

sobota, 15 czerwca 2013

The bigger they are, the harder they fall - wzlot i upadek Wielkiego Mou.




Rządy José Mourinho w Realu Madryt dobiegły końca, ale - o dziwo - opuszcza on Hiszpanię w atmosferze mocno burzliwej, dalekiej od tej towarzyszącej dobrze znanej mu glorii chwały. Portugalczyk w charakterystycznym dla siebie stylu wypowiedział wojnę całemu światu, jednak z każdym tygodniem malała liczba ludzi gotowych walczyć u jego boku. Ostatecznie nawet sam Florentino Pérez, przez długi okres największy zwolennik krnąbrnego trenera, stracił cierpliwość ogłaszając przed tygodniem, że Portugalczyk nie wypełni swojego kontraktu. Mourinho zawsze dążył po trupach do celu, nigdy nie obawiając się tego, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę – koniec końców zawsze bronił się wynikami. Tym razem poległ – nie zdołał zdobyć mitycznej dla Królewskich decimy, jednak nie tylko z powodu braku triumfu w Lidze Mistrzów należy uznać ostatni projekt Péreza za niewypał.

Mourinho odesłany na trybuny podczas finału Copa del Rey. Ławkę trenerską Realu opuścił jednak dużo wcześniej.
Czarę goryczy przelała porażka w finale Copa del Rey. Większość zakładała raczej, że to trofeum będzie dla Realu kwestią formalności - zwycięstwo miało być stemplem potwierdzającym ich trzyletnią dominację na hiszpańskich boiskach, świadectwem, że ten sezon w gruncie rzeczy nie był zupełnie nieudany. Real nie zdołał jednak wygrać na własnym stadionie z zespołem, z którym nie przegrał od kilkunastu lat. Sam Mourinho został odesłany w drugiej połowie na trybuny, czym wyraził poniekąd swoją frustrację i zmęczenie pracą w Madrycie. Spotkanie z Atletico daje podstawy by sądzić, że Real był w tym roku drużyną o chybotliwych fundamentach, co umiejętnie tuszowały kolejne zwycięstwa w Hiszpanii oraz regularna progresja do kolejnych faz Ligi Mistrzów. Ich plan zbyt często opierał się na niesamowitej bramkostrzelności Ronaldo, który jednak zwykł obniżać loty (wraz z całą drużyną zresztą) gdy sytuacja na boisku zmuszała do budowania akcji powolnym atakiem pozycyjnym. Dochodzimy tu do sedna sprawy - Real Madryt ostatnich trzech lat nie tylko nie zapełnił klubowej gabloty nowymi pucharami, ale też nie pozostawił w pamięci kibiców spektakularnych zwycięstw czy też wybitnego stylu gry.

Obrońcy Mourinho chętnie przypominają o ostatnich zwycięstwach nad Barceloną, często w kontekście rzekomego przerwania dominacji Katalończyków. Warto jednak zauważyć, że Królewscy w żadnym ze swoich niedawnych sukcesów w meczach z Barceloną nie odpokutowali stylem za pamiętne 2-6 na Bernabeu, za manitę z Camp Nou czy choćby za mniejszą w rozmiarach, aczkolwiek istotną porażkę z pierwszego półfinałowego meczu Ligi Mistrzów w debiutanckim sezonie Mou w Madrycie. Wszystkie ich zwycięstwa, nawet to najważniejsze odniesione w finale Copa del Rey sprzed dwóch lat, okupione zostało sporym wysiłkiem (gol dopiero w dogrywce), a te w obecnym sezonie, choć bardziej zdecydowane i całkowicie zasłużone, osiągnięte zostały w konfrontacji z Barceloną najsłabszą od lat – takiego braku formy, dającego znać o sobie przez całą tegoroczną fazę pucharową LM, Barça nie prezentowała od czasów Rijkaarda. Nie jestem przekonany, czy bez kłopotów zdrowotno-kadrowych w defensywie i z lepszą formą partnerów Messiego z ataku oraz z pierwszym trenerem na ławce, pojedynki te zakończyłby się podobnie. Na domiar złego dla Mourinho dobre ligowe wyniki w starciach z Barceloną  nie miały zupełnie wpływu na końcowy układ tabeli, a wyeliminowanie odwiecznego rywala Królewskich w półfinale Copa del Rey nie przełożyło się ostatecznie na wygranie tego trofeum. Wątpię więc, aby sam Portugalczyk dopisał niedawne pojedynki madrycko-barcelońskie do rubryki swoich największych trenerskich osiągnięć. Mourinho może pochwalić się jeszcze trzema półfinałami Champions League z rzędu, ale nie bez znaczenia jest w tym wypadku kwestia klasy rywali w drodze do tego szczebla rozgrywek – na mocnego, renomowanego przeciwnika Real trafiał zazwyczaj dopiero na sam koniec, zawsze przegrywając w bezpośredniej walce o finał.
Zgoda na pokaz - dyrektor sportowy klubu Jorge Valdano wyleciał, bo nie zgadzał się z Mourinho.
Szczyt formy drużyny przypadł na drugi rok pracy Portugalczyka w Madrycie – mistrzostwo kraju i rekordowa liczba punktów, półfinał Ligi Mistrzów przegrany dopiero w rzutach karnych oraz wyjście z grupy z maksymalną liczbą punktów (ze stratą jedynie dwóch bramek) – wszystko to mówi samo za siebie. Królewscy byli o krok od zanotowania roku wybitnego, jednak tę okazję zaprzepaścili. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie zaskakująco widoczny spadek formy Królewskich w sezonie kolejnym, który potęgowały ponure nastroje w szatni wynikające z nieustannych scysji trenera z zawodnikami i działaczami klubu. Po raz pierwszy Mourinho, znany przecież ze swojej charyzmy i zdolności w sferze man-managementu, nie zdołał zjednać sobie drużyny w trudnym dla niej okresie. Ten fakt niewątpliwie rozczarował portugalskiego trenera i wpłynął zapewne na jego decyzję o opuszczeniu Madrytu, która podjęta został podobno już w połowie sezonu. Florentino Pérez z kolei nie wiedział jak radzić sobie z Mourinho, dając najpierw sporą swobodę Portugalczykowi, aby później kompletnie usunąć się w cień i obserwować ze zdziwieniem jego decyzje i chimery. Można powiedzieć, że Real w pewnym momencie zaczął pływać bez sternika i ostatecznie ten brak przywództwa odbił się na morale i wynikach zespołu.

Portugalczyk opuszcza Madryt jako persona non grata, samotny, naburmuszony i raczej bardziej rozczarowany niż wściekły. Nie wydaje mi się jednak, aby właściwym było zrzucanie odpowiedzialności za wyniki Realu na zawodników czy też na rzekomo wielce szkodliwą i uniemożliwiającą prawidłową pracę nieprzychylność mediów oraz działaczy klubu. Mourinho poniósł w Realu nie tylko klęskę jako taktyk, ale również jako przywódca, co wcześniej nie zdarzyło mu się nigdy. Okazało się, że trafił na grunt wysoce niepodatny na swoje uroki i gdzie na autorytet i szacunek należy sobie zasłużyć. Być może Hiszpanie nie lubią postaci niepokornych – jestem jednak przekonany, że droga do jakiejkolwiek sympatii wiedzie przez wyniki, samokrytykę i olbrzymi szacunek do prowadzonego klubu. Całkiem możliwe też, że nie ma na świecie trenera gwarantującego sukces - tak samo jak nie da się zdobyć pucharów, wydając olbrzymie pieniądze na transfery. Te dwa grzechy popełnił w ostatnich latach mianowany niedawno prezesem na kolejną kadencję Florentino Pérez. Gdyby upadek zaliczył trener o mniejszej renomie, cała uwaga skupiłaby się właśnie na nim. Tymczasem Mourinho ucieka do Anglii, gdzie jest uwielbiany, ale rozpaczliwie potrzebuje konkretnych wyników, aby odbudować swoją lekko nadszarpniętą reputację. Gorzej, że tak wybitnej grupy piłkarzy, jakich miał do dyspozycji w Realu, może już nigdy nie poprowadzić.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Sędzia kalosz.

To już tydzień od pierwszych meczów ćwierćfinałowych Ligi Mistrzów, za chwilę będziemy ekscytować się rewanżami. Można już zacierać ręce na losowanie par półfinałowych i trzymać kciuki za awans naszych ulubionych drużyn do finału rozgrywek. Szkoda jedynie, że piłkarski świat znów przymyka oko na błędy sędziowskie, które istotnie wpłynęły na wyniki dwóch z czterech spotkań tej fazy LM. Sam jeszcze nie zdążyłem otrząsnąć się po czerwonej kartce Naniego i ręce Zapaty, a UEFA znów uraczyła mnie futbolem na najwyższym poziomie naznaczonym przy okazji sędziowską niekompetencją. Chciałbym wrócić do wydarzeń sprzed tygodnia i napiętnować w gruncie rzeczy sam fakt, że sędziowie znów nie wykazali się należytą starannością, co w ogóle nie powinno mieć miejsca na tym poziomie rozgrywek, a już z pewnością nie tak regularnie. Właściwie każdego roku w meczach fazy pucharowej Ligi Mistrzów można doszukać się decyzji kontrowersyjnych, a nawet jawnie niesłusznych, co powoli zaczyna psuć mi przyjemność z oglądania ukochanego sportu. Na domiar złego jesteśmy nieustannie zmuszani taki stan rzeczy akceptować, ponieważ tak naprawdę nie robi się nic, by go zmienić, a jedyną jego konsekwencją jest żal piłkarzy drużyny mającej danego dnia mniej szczęścia. Okazuje się, że pokrzywdzeni zawodnicy muszą walczyć nie tylko ze swoimi ograniczeniami, ale również ze słabością przepisów i systemu sędziowania, którego wszystkie ewentualne niedociągnięcia i wady należy pokornie szufladkować jako niefortunne zrządzenia losu czy wręcz nieodłączne elementy gry.

Weźmy na początek najbardziej karygodny błąd sędziowski, czyli bramkę PSG na 1-1:

UEFA: "Gol uznany i trudno, po co drążyć temat?"
Jak można takiego spalonego nie dostrzec, pojęcia nie mam. Sytuacja jest ewidentna, bramka nie powinna zostać uznana. W tym meczu można się było również przyczepić do rzutu karnego podyktowanego za faul Sirigu na Alexisie:


W myśl przepisów karny jest w pełni zasłużony - bramkarz w piłkę nie trafił, ściął za to Chilijczyka. Nie jestem zwolennikiem dyktowania takich jedenastek, ponieważ w moim odczuciu rzut karny jest nieproporcjonalnie wysoką karą za faul w takich okolicznościach. Alexis nie chciał tak naprawdę minąć bramkarza - wiedział, że przeciwnik znajduje się zbyt blisko, a kąt jest zbyt ostry, aby oddać skuteczny strzał. Wykazał się więc nie lada sprytem i refleksem wybijając w odpowiednim momencie piłkę sprzed rąk Sirigu, któremu z kolei zabrakło lepszej oceny sytuacji i wyczucia intencji napastnika. Z jakiej racji drużyna ma otrzymać rzut karny, skoro zawodnik nie miałby szans dogonić tak kopniętej przez siebie piłkę, a nawet gdyby jakimś cudem ta sztuka mu się udała, to poziom zagrożenia tej akcji zdążyłoby drastycznie zmaleć - obrońcy byliby już na swoich pozycjach, a napastnik musiałby kontynuować grę ze skraju pola karnego. Myślę, że przepisy powinny uwzględniać takie sytuacje, przewinienia w polu karnym różnią się w końcu od siebie i nie powinny zawsze skutkować tym samym - w końcu nie każdy faul zasługuje na kartkę. Może lepszym rozwiązaniem w byłby w takim przypadku rzut wolny pośredni?
W drugim wtorkowym spotkaniu arbiter również nie dostrzegł pozycji spalonej:


Do odbitej przez bramkarza piłki dopadnie będący na pozycji spalonej Mario Mandzukic i chwilę później wyłoży ją Thomasowi Mullerowi. Sytuacja nie jest tak klarowna jak poprzednia, ale nie zmienia to faktu, że również w tym wypadku chorągiewka powinna zostać podniesiona. Mamy więc już dwa mecze, w których sędziowie wybitnie się nie popisali, ale to nie koniec. W ramach deseru możemy zainteresować się też dwoma niepodyktowanymi karnymi w meczu Real - Galatasaray. Najpierw piłkę przytrzymał sobie ręką Khedira, kontrowersje wzbudził też późniejszy faul Ramosa na Buraku Yilmazie.


Nie tak dawno Rafał Stec pisał na swoim blogu o błędach sędziowskich w kontekście werbalnych ataków na sędziów, psujących i wypaczających w rezultacie samą dyskusję o futbolu. Prawdą jest, że takie wydarzenia spychają samą piłkę na drugi plan, ale osobiście nie jestem w stanie zaakceptować krzywdzących decyzji sędziów, uznając je jedynie za nierozerwalnie związane z tym sportem "wypadki losowe". Nie zgadzam się, aby sędziowie byli automatycznie rozgrzeszani ze swoich błędów z racji tego, że wykonują częstokroć trudną i stresującą pracę. FIFA ogłosiła w tym roku, że na przyszłych Mistrzostwach Świata wprowadzi technologię goal-line, ale wydaje się, że ten system zupełnie nie rozwiąże większości problemów natury sędziowskiej. Na co komu taki bajer, skoro wątpliwości, czy piłka faktycznie przekroczyła linię bramkową pojawiają się bardzo rzadko, a błędy z nich wynikające stanowią jedynie nieznaczny procent ogółu pomyłek sędziowskich - sam na szybko pamiętam tylko dwa. Plagą współczesnego futbolu są trudności arbitrów w ocenie pozycji spalonych oraz przewinień w polu karnym. Jako koneser futbolu chciałbym, aby dążyło się raczej do wyeliminowania tych niechlubnych cech piłki - nawet kosztem utraty płynności gry czy zerwania z tradycją. Pracy sędziom nie ułatwiają przepisy, które z racji nieustannej ewolucji sportu nie nadążają za boiskowymi realiami i często okazują się zbyt ogólnikowe i niejasne. Na chwilę obecną jestem za wprowadzeniem powtórek w sytuacjach wątpliwych - wierzę, że wszystko jest lepsze niż ściskanie przed meczem kciuków za brak pomyłek sędziowskich, co niestety zdarza mi się ostatnimi czasy z przygnębiającą systematycznością.