sobota, 15 czerwca 2013

The bigger they are, the harder they fall - wzlot i upadek Wielkiego Mou.




Rządy José Mourinho w Realu Madryt dobiegły końca, ale - o dziwo - opuszcza on Hiszpanię w atmosferze mocno burzliwej, dalekiej od tej towarzyszącej dobrze znanej mu glorii chwały. Portugalczyk w charakterystycznym dla siebie stylu wypowiedział wojnę całemu światu, jednak z każdym tygodniem malała liczba ludzi gotowych walczyć u jego boku. Ostatecznie nawet sam Florentino Pérez, przez długi okres największy zwolennik krnąbrnego trenera, stracił cierpliwość ogłaszając przed tygodniem, że Portugalczyk nie wypełni swojego kontraktu. Mourinho zawsze dążył po trupach do celu, nigdy nie obawiając się tego, że kto sieje wiatr, ten zbiera burzę – koniec końców zawsze bronił się wynikami. Tym razem poległ – nie zdołał zdobyć mitycznej dla Królewskich decimy, jednak nie tylko z powodu braku triumfu w Lidze Mistrzów należy uznać ostatni projekt Péreza za niewypał.

Mourinho odesłany na trybuny podczas finału Copa del Rey. Ławkę trenerską Realu opuścił jednak dużo wcześniej.
Czarę goryczy przelała porażka w finale Copa del Rey. Większość zakładała raczej, że to trofeum będzie dla Realu kwestią formalności - zwycięstwo miało być stemplem potwierdzającym ich trzyletnią dominację na hiszpańskich boiskach, świadectwem, że ten sezon w gruncie rzeczy nie był zupełnie nieudany. Real nie zdołał jednak wygrać na własnym stadionie z zespołem, z którym nie przegrał od kilkunastu lat. Sam Mourinho został odesłany w drugiej połowie na trybuny, czym wyraził poniekąd swoją frustrację i zmęczenie pracą w Madrycie. Spotkanie z Atletico daje podstawy by sądzić, że Real był w tym roku drużyną o chybotliwych fundamentach, co umiejętnie tuszowały kolejne zwycięstwa w Hiszpanii oraz regularna progresja do kolejnych faz Ligi Mistrzów. Ich plan zbyt często opierał się na niesamowitej bramkostrzelności Ronaldo, który jednak zwykł obniżać loty (wraz z całą drużyną zresztą) gdy sytuacja na boisku zmuszała do budowania akcji powolnym atakiem pozycyjnym. Dochodzimy tu do sedna sprawy - Real Madryt ostatnich trzech lat nie tylko nie zapełnił klubowej gabloty nowymi pucharami, ale też nie pozostawił w pamięci kibiców spektakularnych zwycięstw czy też wybitnego stylu gry.

Obrońcy Mourinho chętnie przypominają o ostatnich zwycięstwach nad Barceloną, często w kontekście rzekomego przerwania dominacji Katalończyków. Warto jednak zauważyć, że Królewscy w żadnym ze swoich niedawnych sukcesów w meczach z Barceloną nie odpokutowali stylem za pamiętne 2-6 na Bernabeu, za manitę z Camp Nou czy choćby za mniejszą w rozmiarach, aczkolwiek istotną porażkę z pierwszego półfinałowego meczu Ligi Mistrzów w debiutanckim sezonie Mou w Madrycie. Wszystkie ich zwycięstwa, nawet to najważniejsze odniesione w finale Copa del Rey sprzed dwóch lat, okupione zostało sporym wysiłkiem (gol dopiero w dogrywce), a te w obecnym sezonie, choć bardziej zdecydowane i całkowicie zasłużone, osiągnięte zostały w konfrontacji z Barceloną najsłabszą od lat – takiego braku formy, dającego znać o sobie przez całą tegoroczną fazę pucharową LM, Barça nie prezentowała od czasów Rijkaarda. Nie jestem przekonany, czy bez kłopotów zdrowotno-kadrowych w defensywie i z lepszą formą partnerów Messiego z ataku oraz z pierwszym trenerem na ławce, pojedynki te zakończyłby się podobnie. Na domiar złego dla Mourinho dobre ligowe wyniki w starciach z Barceloną  nie miały zupełnie wpływu na końcowy układ tabeli, a wyeliminowanie odwiecznego rywala Królewskich w półfinale Copa del Rey nie przełożyło się ostatecznie na wygranie tego trofeum. Wątpię więc, aby sam Portugalczyk dopisał niedawne pojedynki madrycko-barcelońskie do rubryki swoich największych trenerskich osiągnięć. Mourinho może pochwalić się jeszcze trzema półfinałami Champions League z rzędu, ale nie bez znaczenia jest w tym wypadku kwestia klasy rywali w drodze do tego szczebla rozgrywek – na mocnego, renomowanego przeciwnika Real trafiał zazwyczaj dopiero na sam koniec, zawsze przegrywając w bezpośredniej walce o finał.
Zgoda na pokaz - dyrektor sportowy klubu Jorge Valdano wyleciał, bo nie zgadzał się z Mourinho.
Szczyt formy drużyny przypadł na drugi rok pracy Portugalczyka w Madrycie – mistrzostwo kraju i rekordowa liczba punktów, półfinał Ligi Mistrzów przegrany dopiero w rzutach karnych oraz wyjście z grupy z maksymalną liczbą punktów (ze stratą jedynie dwóch bramek) – wszystko to mówi samo za siebie. Królewscy byli o krok od zanotowania roku wybitnego, jednak tę okazję zaprzepaścili. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie zaskakująco widoczny spadek formy Królewskich w sezonie kolejnym, który potęgowały ponure nastroje w szatni wynikające z nieustannych scysji trenera z zawodnikami i działaczami klubu. Po raz pierwszy Mourinho, znany przecież ze swojej charyzmy i zdolności w sferze man-managementu, nie zdołał zjednać sobie drużyny w trudnym dla niej okresie. Ten fakt niewątpliwie rozczarował portugalskiego trenera i wpłynął zapewne na jego decyzję o opuszczeniu Madrytu, która podjęta został podobno już w połowie sezonu. Florentino Pérez z kolei nie wiedział jak radzić sobie z Mourinho, dając najpierw sporą swobodę Portugalczykowi, aby później kompletnie usunąć się w cień i obserwować ze zdziwieniem jego decyzje i chimery. Można powiedzieć, że Real w pewnym momencie zaczął pływać bez sternika i ostatecznie ten brak przywództwa odbił się na morale i wynikach zespołu.

Portugalczyk opuszcza Madryt jako persona non grata, samotny, naburmuszony i raczej bardziej rozczarowany niż wściekły. Nie wydaje mi się jednak, aby właściwym było zrzucanie odpowiedzialności za wyniki Realu na zawodników czy też na rzekomo wielce szkodliwą i uniemożliwiającą prawidłową pracę nieprzychylność mediów oraz działaczy klubu. Mourinho poniósł w Realu nie tylko klęskę jako taktyk, ale również jako przywódca, co wcześniej nie zdarzyło mu się nigdy. Okazało się, że trafił na grunt wysoce niepodatny na swoje uroki i gdzie na autorytet i szacunek należy sobie zasłużyć. Być może Hiszpanie nie lubią postaci niepokornych – jestem jednak przekonany, że droga do jakiejkolwiek sympatii wiedzie przez wyniki, samokrytykę i olbrzymi szacunek do prowadzonego klubu. Całkiem możliwe też, że nie ma na świecie trenera gwarantującego sukces - tak samo jak nie da się zdobyć pucharów, wydając olbrzymie pieniądze na transfery. Te dwa grzechy popełnił w ostatnich latach mianowany niedawno prezesem na kolejną kadencję Florentino Pérez. Gdyby upadek zaliczył trener o mniejszej renomie, cała uwaga skupiłaby się właśnie na nim. Tymczasem Mourinho ucieka do Anglii, gdzie jest uwielbiany, ale rozpaczliwie potrzebuje konkretnych wyników, aby odbudować swoją lekko nadszarpniętą reputację. Gorzej, że tak wybitnej grupy piłkarzy, jakich miał do dyspozycji w Realu, może już nigdy nie poprowadzić.